Marcin Krzos: Skąd pomysł na pracę w zawodzie trenera mentalnego?
Jakub B. Bączek: Właściwie to ten pomysł ciągle się we mnie tworzy. Jestem przedsiębiorcą z sukcesami. Mam kilka firm, które udało mi się usamodzielnić i w pewnym sensie, jestem na czymś w rodzaju emerytury (mając przy tym niewiele ponad 30 lat). Pojawiło się więc w moim życiu sporo przestrzeni i czasu na nowe wyzwania. W pewnym sensie inicjatywa nie wyszła ode mnie. Miałem kiedyś stałą rubrykę w czasopiśmie „Handball”. Pisałem tam o psychologii, o motywacji, o radzeniu sobie ze stresem. Ku mojemu zaskoczeniu, kontaktowało się ze mną po każdym artykule przynajmniej kilka trenerów z Polski, a raz nawet trener ze Słowacji.
MK: Jakie zadawali pytania, z czym pisali?
JBB: Czasami po prostu gratulowali, pisali, że moje teksty otworzyły im oczy na pewne sprawy. Czasami opisywali dokładnie sytuacje jakiegoś zawodnika czy zawodniczki i pytali na końcu, co mają zrobić. Czasami zapraszali, prosili o szkolenia. W końcu zgodziłem się i zacząłem pracę z jedną drużyną piłkarek ręcznych. Kiedy pojechałem tam po raz pierwszy, zespół był na ostatnim miejscu tabeli w lidze. Kiedy kończyłem pracę z tym zespołem, piłkarki było o 4 pozycje wyżej i bardzo odmieniła się atmosfera w zespole, szczególnie między zawodniczkami a trenerem.
MK: I tak się zaczęło?
JBB: Mam dystans do siebie i jestem realistą. Nie sądzę, że to był mój wpływ, że tamten zespół zaczął wygrywać. Myślę jednak, że zwrócenie uwagi na kilka elementów i 3-4 głębokie rozmowy z trenerem odblokowały ich potencjał. To była praca zwodniczek i trenera, choć przyznaję, na pewno moje „czary mary” miały tam jakieś znaczenie.
MK: Jak często trening mentalny to właśnie „czary mary”, a jak często jest to zastosowanie technik opisanych w podręcznikach psychologii czy socjologii?
JBB: Dobre pytanie. Do tej pracy trzeba mieć wielką intuicję i empatię. W jakiś sposób, w swoich firmach udawało mi się rozmawiać z ludźmi. Udawało mi się budować zgrane zespoły. Osiągaliśmy niekiedy niewiarygodne sukcesy, a co dla mnie najważniejsze: większość z tych ludzi, którzy byli ze mną pierwszego dnia istnienia mojej największej formy, jest ze mną do teraz i wciąż mają wysoką motywację. Myślę, że to najlepszy sygnał, że mogę pomagać innym w osiąganiu sukcesów, że mogę pomagać także zespołom siatkówki. Można to nazwać „czary mary”, a można to nazwać intuicją lub talentem do komunikowania się z ludźmi. Nieskromnie powiem, że czuję w sobie taki talent. Biorąc pod uwagę fakty, coś w tym musi być. Oczywiście stosuję też jednak techniki z podręczników i głęboko studiuję podstawy procesów psychicznych i społecznych.
MK: A jakie masz wykształcenie? Czy trzeba mieć dyplom psychologa, żeby być coachem?
JBB: To kontrowersyjny temat. Ja skończyłem tytułem magisterskim dwa kierunki studiów dziennych: Wychowanie fizyczne i zdrowotne oraz Pedagogikę. Studiowałem też filozofię, ale w końcu nie uzyskałem dyplomu. Kiedy jednak wyszedłem z uczelni, zacząłem przygodę z biznesem, bardzo zainteresowała mnie psychologia. Ale nie taka, którą się czyta i podziwia. Mnie zafascynowała psychologia praktyczna. Prawdziwe metody, które dają rezultaty. Nie spodoba się to wykształconym psychologom sportowym, ale czuję, że niekiedy otwarta relacja, szczerość i zaangażowanie dają lepsze rezultaty niż znajomość Freuda, Horney czy Pawłowa. Pewnie nie ma jednego przepisu na skutecznego trenera mentalnego. Gdyby taki istniał, byłby to przepis za milion dolarów.
MK: A jaki masz związek z siatkówką? Dlaczego zacząłeś pracę z najlepszymi zespołami właśnie tego sportu?
JBB: Mój związek z siatkówką jest ścisły i wieloletni. Sam byłem siatkarzem. Nie osiągnąłem jakichś gigantycznych wyników ale byłem zawodnikiem Mistrza Polski Juniorów w 1999 roku (złoty medal wywalczyliśmy jako BBTS Włókniarz, a naszym rozgrywającym był wtedy Grzegorz Pilarz, obecnie grający w ZAKSie). Rok później, z zespołem Hejnał Kęty wywalczyliśmy międzynarodowe Mistrzostwo Słowacji. Przez jakiś czas ocierałem się nawet o kadrę kadetów, ale kariery w końcu nie zrobiłem. Zafascynowany studiami, sfrustrowany kiepską atmosferą w moim ostatnim klubie sportowym, zmęczony bólem kolana zamknąłem rozdział grania w siatkówkę na wysokim poziomie.
MK: Myślałeś potem o roli trenera siatkówki?
JBB: Dokładnie tak się stało. Najpierw prowadziłem zespół uczelniany, składający się z moich koleżanek - studentek. To było prawdziwe wyzwanie. W ciągu dnia chodziliśmy razem na zajęcia i żartowaliśmy, a wieczorem trenowaliśmy i moje koleżanki zwracały się do mnie per „trenerze”. Czasami plątały mi się te role, ale w gruncie rzeczy sporo się chyba od siebie nauczyliśmy – ja od dziewczyn, one ode mnie. Kiedy więc przejąłem swoja pierwszą drużynę poza uczelnią (zespół MUKS Cieszyn), miałem już trochę wiedzy praktycznej i dużą pewność siebie. Przyszedłem do klubu w momencie, kiedy zespół był po przegranym sezonie (ostatnie miejsce w lidze). Po kilku tygodniach przygotowań, obozie sportowym który był jednym z moich najbardziej twórczych momentów życia, zaczęliśmy wygrywać w lidze mecz za meczem i pokonaliśmy zespół BKS Bielsko-Biała, co było swego rodzaju sensacją. Wtedy też udzieliłem chyba pierwszego w swoim życiu wywiadu do gazety. W sumie skończyliśmy ligę na 3 miejscu. Później jednak wciągnęły mnie podróże, praca i… konieczność zarabiania pieniędzy.
MK: Czy Twoja kariera trenerska jest już definitywnie zamknięta?
JBB: Raczej tak. Po MUKS Cieszyn prowadziłem jeszcze kilka zespołów, najczęściej amatorskich. Odnosiłem mniejsze lub większe sukcesy, ale kiedy wylądowałem w biznesie, to „odstawiłem” siatkówkę na bok. W latach 2007 – 2013 byłem najpierw managerem, potem dyrektorem, a w końcu prezesem firmy (nie jednej zresztą). Dopiero kilkanaście miesięcy temu pojawiła się na nowo tęsknota do siatkówki. Akurat zbiegło się to w czasie z moimi publikacjami w „Handball’u” i pierwszymi sukcesami jako trener mentalny. Tak się to zaczęło i teraz trwa. Jestem szczęśliwy bo marzyłem, żeby być częścią „wielkiej siatkówki”. Nie spodziewałem się tylko, że będę tam w roli coacha. Hm… chyba jednak odpowiem inaczej na pytanie: nie, praca trenerska być może jeszcze kiedyś mnie „rozpali” i zaangażuje, pozostawiam ten temat otwarty…
MK: Jakie metody stosujesz by poprawić wyniki gry zespołu?
JBB: Najchętniej zaczynam pracę sam na sam z trenerem. Nie chcę wchodzić w strukturę zespołu póki nie będę pewny, że mam pomysł na efektywne działanie. Praca z trenerem polega na rozmowie. Czasami coś sobie wizualizujemy, czasami pytam o emocje, czasami proszę by wyjść z roli „silnego faceta” i powiedzieć, co się naprawdę czuje i myśli…
MK: Trenerzy się na to zgadzają?
JBB: Nie od razu. Oczywiście, każdy z nas ma swoje ego, szereg wyobrażeń na swój własny temat. Każdy lubi myśleć, że jest samodzielny, nie potrzebuje pomocy, jest mądry i wie co robi. Jeśli jednak udaje nam się obustronnie zaufać, możemy zmienić wiele w punkcie widzenia trenera. Przy czym nie wtrącam się nigdy do pracy stricte sportowej. Nie opiniuję treningów, techniki, taktyki czy pomysłu na skład. To nie moja sprawa. Owszem, miewam swoje zdania, ale trzymam je za zębami. Byłoby bezczelnością wtrącać się w pracę kogoś, kto zna zespół 50 razy dłużej i lepiej niż ja. Chętnie jednak sugeruję metody związane z psychologią. Podpowiadam, czasami prowokuję, czasami przemilczę z odpowiednim wyrazem twarzy, a czasami walę prosto z mostu i… zaskakuje trenera. Kiedy pojawi się między nami relacja, to obaj wiemy i widzimy, jak wiele można pomóc zespołowi przez pracę mentalną.
MK: Kiedy zaczynasz pracę z zawodniczkami / zawodnikami?
JBB: Nie zawsze jest to potrzebne. Czasami lepiej nie wchodzić w zespół i nie robić zamieszania. Tak jest w przypadku krótkich turniejów lub nagle, przed najważniejszym meczem. Moim zdaniem praca mentalna ma sens tylko wtedy kiedy jest systemowa, a więc i trwa odpowiednio dłużej. Najbardziej odpowiada mi model stałej współpracy przez kilka miesięcy (od 3 do nawet 24). Dobrze mieć na końcu jakiś konkretny cel, np. Igrzyska Olimpijskie lub finał Mistrzostw Świata. Wtedy wiemy do czego dążymy. Przy czym to, że pracuję z zespołem kilka miesięcy nie oznacza, że jestem z nim cały czas.
MK: Jak często więc spotykasz się z trenerem lub drużyną w takim cyklu?
JBB: Czasami jest to tylko raz na miesiąc. Czasami dwa, trzy razy. Dużo rzadziej jest to kontakt częstszy, chyba, że wyjeżdżamy z zespołem na jakiś turniej lub też jest taka potrzeba.
MK: A jakie metody stosujesz już z samymi siatkarzami czy siatkarkami?
JBB: Lubię zacząć od spotkania w komplecie. Wtedy mam możliwość przedstawiania się, szczerego opisania czym się zajmuję, kim jestem, co robię. Jest czas na pytania i budowania jakiejś relacji. Dopiero potem pojawia się miejsce na spotkania w 4 oczy ze sportowcami albo rozmowy w grupach. Czasami są to jakieś zadania, czasami dyskusje, czasami po prostu kupa śmiechu i integracja. Bardzo różnie.
MK: Z jakimi zespołami pracujesz obecnie?
JBB: Nie odpowiem na to pytanie. Odkąd założyłem spółkę JBB Coaching i zacząłem dwa dni w tygodniu poświęcać na pomaganie innym (także biznesmanom, aktorom, politykom, po prostu ludziom, którzy potrzebują coachingu), poważnie zaangażowałem się w 2 projekty siatkarskie. Oba wymagają dużego zaangażowania, ale tym procesom nie służy zainteresowanie dziennikarzy czy kibiców. Wole pracować dyskretnie, z taktem i w cieniu trenera. To nie jest praca dla kogoś z dużym ego.
MK: Zdradź chociaż proszę, czy jest to zespół kobiecy czy męski…
JBB: Nie odpowiem na to pytanie. Dopóki trener nie ma takiej woli, ja pracuję w cieniu.
MK: Co poradziłbyś trenerowi, który ma za sobą kilka porażek i jego zespół jest zdemotywowany?
JBB: Obawiam się, że to zbyt szerokie pytanie. Na pewno porozmawiałbym z trenerem, jak się czuje w danej sytuacji i czy ma wiarę, że w kolejnym meczu wygramy. Nie osądzam, nie oceniam, nie krytykuję, nie ironizuję – przyjmuję odpowiedź, taką jaka jest i zachęcam, żeby ją w sobie zaakceptować i spojrzeć na nią z dystansem. Później wspieram zespół na różne sposoby. Czasami zabawne, czasami ryzykowne, czasami wzruszające, czasami wręcz przerażające. Zawsze jednak zostawiam dużo przestrzeni i szacunku na decyzje ludzkie. Siatkówka to sport ludzi, nie robotów. Trzeba lubić swoją pracę i ludzi, z którymi się pracuje, szanować ich – inaczej pomoc będzie krótkotrwała albo będzie tylko iluzją.
MK: Czy nie jest tak, że coach powinien mieć duży dystans do „klientów”?
JBB: W psychoterapii tak. W treningu mentalnym bywa różnie. Nie ma jednoznacznej odpowiedzi, aczkolwiek ja lubię pracować w relacji. Wydaje mi się to cenną częścią budowania wsparcia.
MK: Na koniec, gdzie można Cię spotkać, poczytać, jak można się z Tobą skontaktować?
JBB: Nie jest to łatwe. Jestem osobą, która bardzo ceni sobie swój czas i święty spokój. Nie pracuję dla pieniędzy. Nie narzekam na swoje przychody. Nie pracuje też z każdym. Muszę czuć wyzwanie, wolę walki, wiarę i otwartość po drugiej stronie, inaczej nie wchodzę w projekt. Nic na siłę, nigdy nie za szybko. Zawsze można jednak spróbować umówić się ze mną poprzez moje biuro (na maila HYPERLINK "mailto:biuro@jbbcoaching.pl" biuro@jbbcoaching.pl lub telefon mojego asystenta, Daniela: 791 999 222). Można też mnie „poczytać”. Kiedyś napisałem nawet książkę o tytule „Piłka siatkowa kobiet”, ale dziś drugi raz już bym jej nie wydał. Pisałem ją jako młody chłopak i pod wieloma rozdziałami wstyd by mi się było podpisać po tych paru latach. Pisywałem do „Handballa” a także tutaj, w Akademii Polskiej Siatkówki. Coś pewnie znajdzie się też na Googlach pod moim nazwiskiem.
MK: Czego Ci życzyć?
JBB: Pomysłów na aktywną i inspirującą emeryturę.
MK: Dziękuję bardzo!
Oceń artykuł:
Średnia ocena: 0Jeżeli nie posiadasz konta w naszej Akademii - założ je już dziś.